Lemoniadowy Lemoniadowy
616
BLOG

Zaesowanie salonowego agapitu

Lemoniadowy Lemoniadowy Kultura Obserwuj notkę 87

   Ostatnimi czasy pewien supernaturalny serial rozgrywa się wokół liter, Sam i Dean odkrywają że ich przodkowie należeli do tajnego Towarzystwa Liter - grupy trzymającej władzę nad wielowiekową magiczną spuścizną. Tymczasem i na naszym gruncie pojawili się "ludzie liter". Tak więc na Salonie wokół wypączkowały notki na "P", na "S", "N" czy "W":

   I choć owe literkowe wątki są stosunkowo nowe, to zaznaczyć trzeba, że w "Nie z tego świata" młody dziadek bohaterów przedostał się dzięki podróży w czasie do czasów obecnych. Takowoż i na salonie występuje analogiczny literkowy przypadek: "AAAA". Jednak to nie ta skala... i czasowa i znaczeniowa. Poszukując spójnika temporalnego między salonowymi literkami sięgnijmy zatem jeszcze głębiej i odkryjmy jak to niewinne "O" pospołu z "S" czy "X" (w zależności od wersji) doprowadziły do upadku pewnego pisarza...

X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X

Disclaimer: Wszelkie podobieństwa do osób fizycznych żywych lub martwych, instytucji prawnych i bankowych całkowicie przypadkowe. ;-)
 

Edgar Allan Poe"Zaesowanie agapitu"
("X-ing the Paragrab")

   Ponieważ dobrze wiadomo, iż "mędrcy" przybyli "ze Wschodu", i ponieważ pan Chwiejak Wartogłów również ze Wschodu przyjechał, przeto wynika stąd, że pan Wartogłów był mędrcem; gdyby zaś dodatkowy dowód okazał się w tej mierze potrzebny, to go mamy: pan W. był wydawcą. Popędliwość stanowiła jedyną jego słabostkę, albowiem opór, o który go oskarżano, bynajmniej słabostką nie był, jako że on sam słusznie uważał go za swoją mocną stronę. Na tym polegała jego siłą - jego cnota; i trzeba by całej logiki jakiegoś Brownsona, by go przekonać, iż jest to "cokolwiek innego".

   Wykazałem przeto, że Chwiejak Wartogłów był mędrcem; raz tylko jego nieomylność zawiodła, a mianowicie wtedy, gdy porzuciwszy właściwą siedzibę wszystkich mędrców, czyli Wschód, przywędrował do miasta Aleksanderwielkopolis czy też innego o podobnej nazwie, położonego hen, na Zachodzie.

   Muszę wszelako oddać mu tę sprawiedliwość, że kiedy ostatecznie postanowił osiedlić się w owym grodzie, uczynił to mniemając, iż w tej części kraju nie istnieje żadna gazeta, a co za tym idzie, i żaden wydawca. Zakładając pismo "Czajnik" spodziewał się, że będzie miał wolne pole do popisu. Jestem przekonany, iż nigdy nie przyszłoby mu do głowy obrać sobie siedziby w Aleksanderwielkopolis, gdyby był świadom, że zamieszkuje tam pewien dżentelmen nazwiskiem John Smith (o ile dobrze pamiętam), który od lat wielu spokojnie obrastał w pierze wydając i publikując "Gazetę Aleksanderwielkopolitańską". Dlatego też pan Wartogłów znalazł się Aleks... — powiedzmy, że "dla krótkości" nazwiemy to miasto: Kopolis — - wyłącznie na skutek wadliwych informacji, skoro jednakże już tam się znalazł, postanowił utrzymać swoją opinię człowieka upar..., stanowczego i pozostać na miejscu. Jakoż pozostał i zrobił jeszcze coś więcej: rozpakował swą tłocznię, czcionki etc., etc., wynajął pomieszczenie dokładnie na wprost "Gazety" i trzeciego rana po przyjeździe wypuścił pierwszy numer "Aleksan..., to znaczy "Kopolitańskiego Czajnika" — tak bowiem, jeśli dobrze pomnę, brzmiała nazwa nowego pisma.

   Artykuł wstępny — to przyznać muszę  — był błyskotliwy, żeby nie powiedzieć: cięty. Specjalnie zajadle atakował różne rzeczy w ogóle, co zaś się tyczy wydawcy "Gazety" w szczególności, to go tam pochlastano na sztuki. Niektóre uwagi Wartogłowa były doprawdy tak ogniste, że odtąd zawsze chcąc nie chcąc widziałem Johna Smitha, który wciąż jeszcze żyje, w iście salamandrowym świetle. Nie mogę porywać się na cytowanie verbatim wszystkich wypowiedzi z Czajnika, ale jedna z nich brzmiała, jak następuje:

   O tak! O dobrze to dostrzegamy! O niezawodnie! Wydawca z przeciwka to geniusz. O rety! O Boże kochany — do czegóż ten świat zmierza? O tempora! O Mozes!

   Filipika tak kostyczna i klasyczna zarazem spadła jak bomba na spokojnych dotychczas obywateli Kopolis. Grupki wzburzonych ludzi zbierały się na rogach ulic. Wszyscy wyczekiwali z najgłębszym niepokojem odpowiedzi czcigodnego Smitha. Nazajutrz ukazała się w brzmieniu następującym:

   Z wczorajszego "Czajnika" cytujemy poniższy ustęp: "O tak! O dobrze to dostrzegamy! O niezawodnie! Wydawca z przeciwka to geniusz. O rety! O Boże kochany — do czegóż ten świat zmierza? O tempora! O Mozes!". Ależ ten pan cały jest z "O" zrobiony! To nam wyjaśnia, dlaczego jego rozumowanie toczy się po błędnym kole, a także czemu ani on sam, ani to, co mówi, nie ma początku ni końca. Doprawdy nie sądzimy, by ten nieszczęśnik potrafił napisać choćby jeden wyraz nie zawierający litery O. Ciekawe czy to oowanie jest jego nawykiem? A propos, uciekł ze Wschodu w wielkim pośpiechu; czyżby i tak tak oował? O! Jakież to żałosne!

   Nie będę próbował opisać oburzenia pana Wartogłowa na te skandaliczne insynuacje. Wszelako powodowany troską o zewnętrzne pozory nie zdawał się tak bardzo urażony atakiem na swoją uczciwość, jak można by się tego spodziewać. Do desperacji doprowadziły go drwiny z jego stylu. Co takiego? On, Chwiejak Wartogłów, nie umiałby napisać jednego wyrazu bez litery O? Zaraz pokaże temu szympansowi, że się pomylił. Tak, pokaże mu, jak bardzo się omylił, chłystek jeden! On, Chwiejak Wartogłów z Ropuchowa, nauczy tego pana Johna Smitha, że jeśli mu się spodoba, potrafi złożyć cały ustęp — ba artykuł cały! - w którym ta nędzna samogłoska nie pojawi się ani razu — ani jednego razu! Chociaż nie; to byłoby ugięciem przed pomienionym Johnem Smithem. On, Wartogłów, nie poczyni w swoim stylu żadnych zmian, które miałyby stosować się do kaprysu jakiegokolwiek pana Smitha w całym chrześcijańskim świecie! Precz z tak nikczemną myślą! Niech żyje O! Wytrwa przy O. Będzie tak oowaty, jak to tylko możliwe. 

   Rozpłomieniony rycerskim duchem tej decyzji, wielki Wartogłów wystąpił w najbliższym numerze "Czajnika" z następującą prostą, lecz rezolutną wypowiedzią na temat tej nieszczęsnej sprawy:

   Wydawca "Czajnika" ma zaszczyt powiadomić wydawcę "Gazety" iż onże (Czajnik) postara się w jutrzejszym numerze porannym przekonać jego (Gazetę), że zarówno potrafi, jak i życzy sobie być panem własnego stylu. Zamierza bowiem (Czajnik) ukazać mu (Gazecie), jak wielką a i zaiste miażdżącą wzgardę jego (Gazety) krytyki budzą w niezależnym łonie (Czajnika). Uczyni to komponując na jego (Gazety) specjalny benefis(?) dosyć obszerny artykuł wstępny, w którym ta piękna samogłoska — symbol Wieczności — tak przecie nieznośna dla jego (Gazety) hiper-wysubtelnionej wrażliwości, z całą pewnością nie będzie pominięta przez jego (Gazety) najposłuszniejszego i pokornego sługę, "Czajnika". Koniec z Buckinghamem!

   Dopełniając tej strasznej groźby, raczej niejasno zapowiedzianej, niż wyrzeczonej wyraźnie, wielki Wartogłów puścił mimo uszu wszelkie błagania majstra drukarskiego o "materiał", kiedy zaś tenże (majster) zapewniał go (Czajnika!), że czas najwyższy "dać numer pod prasę", przykazał mu po prostu, by poszedł do diabła. Za czym — jak mówię, głuchy na wszystko Wartogłów przesiedział do świtu wypalając olej swej nocnej lampy, pogrążony w komponowaniu następującego, prawdziwie nieporównanego ustępu:

   "Hoho, Johnie! No, co? Toż powiedziałem tobie: Nie wołaj hop! dopóki nie skoczysz. Co to się z tobą zrobiło? No, no! Powracaj obecnie do domu, do twego paskudnego, starego boru opodal Concord. Powracaj do borów swoich, wekowa sowo. Odejdź! Co takiego? Co to? Ochoty zabrakło? No, no, no, Johnie, to niegodne! Boć tobie wiadomo, jako pora odjechać. Odjeżdżaj przeto, a szybko, bo tu nie znalazłoby się nikogo, komu by na tobie zależało. O, Johnie, Johnie! O ile nie odejdziesz, to oznacza, żeś nie homo, tylko jakoweś ptactwo, sowa, może krowa albo maciora, ladaco, nicpoń, pożałowania godny starowina, nikomu do niczego niepotrzebny, kloc, sobaka, odyniec, ropucha, co wygramoliła się z concordzkiego błota. Chłodno, spokojnie! Tobie potrzeba spokoju, ciemięgo! Nie próbuj pokrzykiwać, podstarzały kogucie! Po co to czoło namarszczone? Po co? Nie podnoś głosu, nie porykuj, nie skowycz, nie poszczekuj hou-hou-hou! Boże drogi, Johnie; co to się z tobą zrobiło? Toż powiedziałem tobie  — wszelako dość twego głosu gęsiokoczkodańskiego! Odejdź utopić swoje zgryzoty w gorzałce!"

   Wielki Wartogłów, wyczerpany, rzecz jasna, tak niesłychanym wysiłkiem, nie mógł już zająć się niczym innym więcej tej nocy. Ze stanowczością, spokojem, ale i wyrazem świadomej siły, oddał manuskrypt czekającemu podręcznemu, za czym wrócił nieśpiesznie do domu i z niewypowiedzianą godnością położył się do łóżka.

   Tymczasem podręczny, któremu powierzono manuskrypt, pognał jak najśpieszniej na górę, do swej kaszty, i z punktu zaczął składać tekst. Przede wszystkim — jako że początkowy wyraz brzmiał: "hoho"  — zanurzył rękę w przedziałkę z dużym H i tryumfalnie wydobył czcionkę. Uniesiony tym sukcesem, natychmiast rzucił się za ślepym impetem na przedziałkę zawierającą małe o — ale któż zdoła opisać jego przestrach, kiedy wyciągnął a niej palce zgoła nie dzierżące w uścisku spodziewanej litery? Któż odmaluje jego zdumienie i pasję, gdy rozcierając knykcie spostrzegł, że nadaremnie wyrżnął nimi o puste dno przedziałki? Nie było w niej ani jednego małego o, kiedy zaś zerknął z lękiem na tę, która zawierała duże O, stwierdził ku swej najwyższej grozie, że i ona jest kubek w kubek w identycznym stanie. Pierwszym odruchem przerażonego chłopaka było pognać do majstra. 

— Panie majster! wykrzyknął zdyszany. — Ani rusz nie mogę tego składać bez o.
— Jak to? - burknął majster, który był wściekły, że musi siedzieć do tak późna.
— Bo proszę pana majstra, w drukarni nie ma o, ani dużych, ani małych!
— A co... co do diaska stało się z tymi, które były w kaszcie?
— Nie mam pojęcia, panie majster — odparł chłopak - ale jeden z tamtych z "Gazety" szwendał się tutaj przez cały wieczór i pewnie wszystkie zwędził.
— Niech go diabli! Na pewno tak było! — odrzekł majster, który aż zsiniał ze złości. — Ale powiem ci, co zrobić, Bob; dobry pomysł. Poleź tam przy pierwszej okazji i wyłów im wszystkie "i", szlag by ich trafił, a także wszystkie "zety".
— Dobra jest! — mrugnął Bob zmarszczywszy brwi. — Już ja się do nich wezmę i pokażę im, gdzie raki zimują; ale co zrobić teraz z tym agapitem? Musi iść dzisiaj, sam pan wiesz, bo inaczej bekniemy za to i ...
— I człowiek nie łyknie ni krzynki czegoś gorącego — przerwał majster z głębokim westchnieniem na słowo "krzynka". - Czy to bardzo długi akapit, Bobie?
— Nie powiedziałbym, żeby był bardzo długi, ten agapit.
— No to rób z nim, co chcesz! Musi iść pod prasę — odparł majster, który był po uszy pogrążony w robocie. — Wsadź tam jakąś inną literę zamiast o, i tak nikt nie będzie czytał bredni tego faceta.
— Dobra! — zawołał Bob. — Jedziemy! — i pobiegł do kaszty mrucząc po drodze: — Fajne powiedzonko, szczególnie jak na kogoś, kto nie klnie. Więc mam im gały wyłupić, co? Niech ich wszyscy diabli! No, kto jak kto, ale ja to potrafię! - to trzeba stwierdzić, że Bob, chociaż miał lat zaledwie dwanaście i cztery stopy wzrostu, był zawsze gotów do bitki.

   Opisana tu sytuacja bynajmniej nie należy do rzadkości w drukarniach; nie wiem, jak to tłumaczyć, ale fakt faktem, że kiedy przydarzy się coś podobnego, niemal zawsze używa się litery S* w zastępstwie brakującej czcionki. Właściwym powodem jest może nadmiar tej litery w kasztach; przynajmniej tak bywało za dawnych czasów i owa zamiana przeszła drukarzom w nawyk. Jeżeli idzie o Boba, to uznałby za herezję użycie w takim przypadku innej czcionki niż owo s, do którego się przyzwyczaił. 

— Trzeba zaesować ten agapit — powiedział do siebie odczytując go ponownie ze zdumieniem. — Ale to najbardziej oowaty agapit, jaki na oczy widziałem. Jakoż zaesował go bez wahania i ustęp ów poszedł pod prasę zaesowany. 

   Następnego rana wszyscy mieszkańcy Kopolis zdumieli się odczytując w "Czajniku" następujący niezwykły artykuł wstępny:

   Hshs, Jshnie! Ns, cs? Tsż pswiedziałem tsbie: Nie wsłaj hsp! dspóki nie sksczysz. Cs ts się z tsbą zrsbiłs? Ns, ns! Pswracaj sbecnie ds dsmu, ds twegs paskudnegs, staregs bsru spsdal Csncsrd. Pswracaj ds bsrów swsich, wiekswa ssws. Sdejdź! Cs takiegs? Cs ts? Schsty zabrakłs? Ns, ns, ns, Jshnie, ts niegsdne! Bsć tsbie wiadsms, jaks psra sdjechać. Sdjeżdżaj przets, a szybks, bs tu nie znalazłsby się niksgs, ksmu by na tsbie zależałs. S, Jshnie, Jshnie! S ile nie sdejdziesz, ts sznacza, żeś nie hsms, tylks jaksweś ptactws, sswa, msże krswa albs macisra, ladacs, nicpsń, psżałswania gsdny starswina, niksmu ds niczegs niepstrzebny, klsc, ssbaka, sdyniec, rspucha, cs wygramsliła się z csncsrdzkiegs błsta. Chłsdns, spsksjnie! Tsbie pstrzeba spsksju, ciemięgs! Nie próbuj pskrzykiwać, psdstarzały ksgucie! Ps cs ts czsłs namarszczsne? Ps cs? Nie psdnsś głssu, nie psrykuj, nie skswycz, nie psszczekuj hsu-hsu-hsu! Bsże drsgi, Jshnie; cs ts się z tsbą zrsbiłs? Tsż pswiedziałem tsbie — wszelaks dsść twego głssu gęsisksczksdańskiegs! Sdejdź utspić swsje zgryzsty w gsrzałce!"

   Nie podobna wystawić sobie wrzawy, jaką wywołał ten tajemniczy i kabalistyczny artykuł. Pierwszą wyraźniejszą myślą gawiedzi było, że w owych hieroglifach kryje się jakiś podstęp szatański, toteż wszyscy pobiegli do siedziby Wartogłowa chcąc się z nim rozprawić. Atoli pana tego nie można było nigdzie odszukać; zniknął nie wiedzieć jak i odtąd nawet ducha jego nie ujrzano.

   Ponieważ furia powszechna nie mogła wykryć swojego właściwego przedmiotu, więc w końcu opadłą pozostawiając jako osad niezwykły mętlik poglądów na tę nieszczęsną sprawę.

   Pewien pan uważał, że to wszystko jest ni-S-łychanie udanym żartem. Inny twierdził, że Wartogłów wykazał zaiste ni-S-amowitą fantazję. Trzeci utrzymywał, że jest o S-kamoterem i nic więcej. Czwarty zdołał się dopatrzyć jedynie tego, że ów Jank-S pragnął tym sposobem dać ogólny wyraz swej d-S-peracji. "Może raczej jest to z jego strony przykładem zostawionym potomnym w t-S-tamencie" - zastanawiał sie piąty.  Dla wszystkich było jasne, iż Wartogłowa doprowadzono do ostateczności, że zaś ani rusz nie mogli znaleźć tego wydawcy, zaczęto przebąkiwać, czyby nie zlinczować drugiego.

   Pospolitszą atoli konkluzją było, że to wszystko jest wręcz prz-S-olone i ni-S-maczne; nawet matematyk miejski wyznał, że ani rusz nie może się rozeznać w tak zawiłym problemie. 

   Do opinii Boba, podręcznego (który zamilczał o tym, że "zaesował agapit"), nie przywiązywano takiej wagi, na jaką moim zdaniem zasługiwała - i to pomimo, że wypowiadał ją szczerze i nader nieustraszenie. Oświadczył mianowicie, że ze swej strony nie ma w tej materii najmniejszych wątpliwości, że jest to sprawa jasna, bo pana Wartogłowa "za nic nie można było namówić, żeby pił to, co każden jeden; ustawicznie żłopał ten zatracony porter, co się zwie Trzy S, i rzecz naturalna musiał na skutek tego wpaść w takie pi-S-kie zamroczenie, że ni-S-posób mu było się opamiętać".

KONIEC

X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X

*) dla wszystkich fanów literki "X" zamieszczam także końcowy fragment wyniku starań Pana Touch-n-go Bullet-heada w oryginale, warto. :)

   Next morning the population of Nopolis were taken all aback by reading in 'The Tea-Pot,' the following extraordinary leader: 'Sx hx, Jxhn! hxw nxw? Txld yxu sx, yxu knxw. Dxn't crxw, anxther time, befxre yxu're xut xf the wxxds! Dxes yxur mxther knxw yxu're xut? Xh, nx, nx!-sx gx hxme at xnce, nxw, Jxhn, tx yxur xdixus xld wxxds xf Cxncxrd! Gx hxme tx yxur wxxds, xld xwl,-gx! Yxu wxn't? Xh, pxh, pxh, Jxhn, dxn't dx sx! Yxu've gxt tx gx, yxu knxw, sx gx at xnce, and dxn't gx slxw; fxr nxbxdy xwns yxu here, yxu knxw. Xh, Jxhn, Jxhn, Jxhn, if yxu dxn't gx yxu're nx hxmx-nx! Yxu're xnly a fxwl, an xwl; a cxw, a sxw; a dxll, a pxll; a pxxr xld gxxd-fxr-nxthing-tx-nxbxdy, lxg, dxg, hxg, xr frxg, cxme xut xf a Cxncxrd bxg. Cxxl, nxw-cxxl! Dx be cxxl, yxu fxxl! Nxne xf yxur crxwing, xld cxck! Dxn't frxwn sx-dxn't! Dxn't hxllx, nxr hxwl, nxr grxwl, nxr bxw-wxw-wxw! Gxxd Lxrd, Jxhn, hxw yxu dx lxxk! Txld yxu sx, yxu knxw,-but stxp rxlling yxur gxxse xf an xld pxll abxut sx, and gx and drxwn yxur sxrrxws in a bxwl!'

   The uproar occasioned by this mystical and cabalistical article, is not to be conceived. The first definite idea entertained by the populace was, that some diabolical treason lay concealed in the hieroglyphics; and there was a general rush to Bullet-head's residence, for the purpose of riding him on a rail; but that gentleman was nowhere to be found. He had vanished, no one could tell how; and not even the ghost of him has ever been seen since. Unable to discover its legitimate object, the popular fury at length subsided; leaving behind it, by way of sediment, quite a medley of opinion about this unhappy affair.

   One gentleman thought the whole an X-ellent joke. Another said that, indeed, Bullet-head had shown much X-uberance of fancy. A third admitted him X-entric, but no more. A fourth could only suppose it the Yankee's design to X-press, in a general way, his X-asperation. 'Say, rather, to set an X-ample to posterity,' suggested a fifth. That Bullet-head had been driven to an extremity, was clear to all; and in fact, since that editor could not be found, there was some talk about lynching the other one.

   The more common conclusion, however, was that the affair was, simply, X-traordinary and in-X-plicable. Even the town mathematician confessed that he could make nothing of so dark a problem. X, every. body knew, was an unknown quantity; but in this case (as he properly observed), there was an unknown quantity of X.

  The opinion of Bob, the devil (who kept dark about his having 'X-ed the paragrab'), did not meet with so much attention as I think it deserved, although it was very openly and very fearlessly expressed. He said that, for his part, he had no doubt about the matter at all, that it was a clear case, that Mr. Bullet-head 'never could be persuaded fur to drink like other folks, but vas continually a-svigging o' that ere blessed XXX ale, and as a naiteral consekvence, it just puffed him up savage, and made him X (cross) in the X-treme.'

THE END

X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X

XXX 

   Porter porterem - wiadomo, że alkohol szkodzi... ale co sądzicie o przyczynie literkowego skandalu w kopolitańskim wydawnictwie? Jakiż to chochlik podwędził rzeczone czcionki? A może nie tyle chochlik, co wręcz X-pansywny salonowy demon - i to drugiego stopnia - pożywił się literkową zupą. Pewną poszlaką moze być ślad jaki zostawił na S24: "powiodła Tobą ciekawość lub nuda. Jesteś nałogowcem literek. Literki na śniadanie, literki przy kawie, lierki przy defekacji. Pasiesz oczy treścią, pasiesz mózg informacją. Pasza treściowa." (link) ... :)

X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X X

   Demon "drugiego rodzaju" mieszał na salonie, a tymczasem, życie dopisało do historii znikających literek własne postscriptum. Tygodnik "W sieci" zmuszony został kuriozalnym wyrokiem sądowym do zmiany tytułu - póki co na okładce z tytułu ostało się samo "Sieci" (z oddartym "W"). Tygodnik w ramach protestu na jednej ze stron zrezygnował ze stosowania owej zabranej im litery. Tak więc strona 12-ta czternastego numeru wygląda tak:

Zniknięta literka W Sieci

Lemoniadowy
O mnie Lemoniadowy

Lista notek » Kreativ Blogger Award » Piwnica pod jankesami » moje lubczasopisma » Lemoniada »   Koty »   Polityczne lody »   Sandomierz »   Star Trek »   Tagi salonowe »   Numerologia »   Koniec świata »   XXX »  

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura